Mój skarbek
przyszedł na świat 2 lipca 2010 roku. Był to najszczęśliwszy dzień w moim
życiu. Rodziłam długo. Maksiu miał tak skostniałą główkę, że nie chciał
przecisnąć się przez drogi rodne, ale w końcu się udało. Dostaliśmy 9 punktów w
skali Apgar. Synuś miał lekko sinawą barwę skóry ze względu na długi czas
porodu, ale poza tym wszystko było w porządku. Jak na razie…
Dostałam synka 2 godziny po porodzie. Miałam czas, żeby dojść do siebie i
ogarnąć się trochę. Był taki maleńki, cudowny i od razu zaczął szukać piersi.
Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Dopiero na drugi dzień po porodzie
lekarze troszkę nas postraszyli. Mój synek miał zaburzenia jonowe – to ze
względu na upał (było wtedy ponad 30 stopni). Musiał przyjmować pierwsze w
swoim życiu kroplówki na wzmocnienie. Dostał też żółtaczki, ale to normalne i
częste u noworodków. Kolejnego dnia, kiedy to już mieliśmy wyjść do domu,
okazało się jednak, że maleństwo ma bakterię e. coli w drogach moczowych.
Niestety trzeba było rozpocząć kurację antybiotykową i maleńki dostawał
zastrzyki i kroplówki. Wtedy też wkłuto mu wenflon w główkę. Do dziś ma ślad,
kiedy mocno się napręża, widać tę żyłkę, w którą dostawał leki.
Wróciliśmy do domu w 10-tej dobie. Jednak nie na długo, jak się później
okazało… Po 3 dniach pobytu z synkiem w domu, ja trafiłam z powrotem do
szpitala. Na szczęście to tylko typowe sprawy dla kobiet w połogu, więc szybko
mnie tam wyleczyli i po zabiegu oraz tygodniu kuracji antybiotykowej, wróciłam
do domu.
Jednak po powrocie, tego samego dnia, przy kąpieli zauważyłam, że mój synek
nie porusza lewą rączką. Było to dla mnie dziwne, bo wcześniej wszystko było w
porządku. Kąpaliśmy małego wieczorem, więc następnego dnia rano udaliśmy się do
pediatry, aby to skonsultować. Niestety dostaliśmy skierowanie do szpitala, z
podejrzeniem porażenia splotu barkowego, na dokładniejsze badania. Mój skarb
miał wtedy 3 tygodnie.
W szpitalu robiono mu przeróżne
badania. Kilkakrotne USG główki, barku, rączki, i innych narządów,
badania krwi, moczu (w których ponownie wyszło e. coli i znów trzeba było
przyjmować antybiotyk). Badali go ortopedzi i neurolodzy. Miał też pierwszy raz
w życiu robioną tomografię główki (do której musiał zostać uśpiony, a potem nie
mogliśmy go dobudzić. Pielęgniarka mówiła tylko, żeby patrzeć, czy oddycha…).
Po pierwszym USG główki byłam przerażona. Lekarz zinterpretował je w
jednoznaczny sposób. Stwierdził, że Maksiu miał wylew 4-tego stopnia i stąd ten
niedowład, a później mogą ujawnić się kolejne nieprawidłowości. Po kilku dniach
powtórzono badanie i inny lekarz uspokoił mnie mówiąc, że to raczej były jakieś
mikrourazy, które z czasem się wchłoną i to na pewno nie jest to przyczyna.
Niby dobrze, ale dlaczego mój syn przestał ruszać ręką? Wszystkie badania
wychodziły w normie. Lekarze nie wiedzieli, co z nami zrobić. Maksiu przyjmował
później już tylko witaminy z grupy b i wtedy aktywność jego rączki nieznacznie
się poprawiła. Nie postawiono jednoznacznej diagnozy. Lekarze pozostali przy
podejrzeniu porażenia splotu barkowego, choć do dziś sprawa nie jest
wyjaśniona. Zalecili nam rehabilitację.
Po kilkunastu dniach poszukiwań przyczyny takiego stanu rzeczy, zostaliśmy
wypuszczeni do domu. Wszystko ładnie, pięknie, ale dlaczego mój syn nie rusza
ręką? Wszyscy mnie uspokajali, że czasami
tak się zdarza, że u takich maluszków rehabilitacja działa cuda…Bardzo
chciałam w to wierzyć. Rozpoczęłam poszukiwania odpowiedniego ośrodka
rehabilitacyjnego. Udało nam się załatwić termin dość szybko.
Jednak nie było nam dane nawet zacząć rehabilitacji, ponieważ pewnego
pięknego dnia, przy zmianie pieluszki zauważyłam, że mój maluszek ma w pupie
ogromne zgrubienie pełne ropy. Znów skonsultowaliśmy ten fakt z pediatrą, ale
konieczna była niestety konsultacja chirurgiczna. Znów trzeba było zostać w
szpitalu. To był ropień. Tym razem czekał nas zabieg. Trafiliśmy na oddział
chirurgiczny. Maksiu miał wtedy 6 tygodni. Lekarze szybko zoperowali moje
dziecko, bo już drugiego dnia było po wszystkim. Jednak maluszek zaczął
gorączkować. Pomyślałam, że bezpośrednio po zabiegu, to normalny objaw. Ale
stan mojego dziecka pogarszał się z godziny na godzinę. Lekarze kazali mi
podawać małemu czopki(!) na zbicie temperatury. Poza tym nic nie robili,
obserwowali.
Rana pooperacyjna ładnie się goiła, choć straszyli mnie przetokami, ale na
szczęście nic takiego się Maksiowi nie zrobiło. Tylko skąd ta temperatura?
Dziecko słabło z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Maluszek stawał się
przezroczysty. Dosłownie przez skórę było mu widać narządy wewnętrzne. Dziecko
traciło siły, nie chciało już nawet ssać piersi, nie mogło spać. Mój syn
umierał…jednak dowiedziałam się tego później. Chirurdzy pokpili sprawę i gdyby
do akcji nie wkroczył pediatra, dzisiaj nie byłoby Maksia z nami…
Na szczęście wezwaliśmy na konsultację pediatrów. Przeniesiono nas na ich
oddział. Szybko podjęli akcję. Nie było na co czekać. Zrobili mojemu synkowi
wszystkie konieczne badania. Podejrzewano zapalenie opon mózgowych, dlatego
zrobiono mojemu dziecku punkcję lędźwiową. Na szczęście płyn mózgowo rdzeniowy
był czysty. Zbadano więc krew. Podejrzewano sepsę, bo w ropniu wyszła bakteria
e. coli. Na szczęście krew była czysta, ale hemoglobina wołała o pomstę do
nieba. Dlatego szybko podłączono Maksiowi krew, zrobiono mu transfuzję. To
uratowało mu życie. Stan mojego synka się poprawił na tyle, że po kilku dniach
wypuszczono nas do domu.
Teraz mogliśmy zacząć rehabilitację, bo ręka wciąż była niewładna.
Trafiliśmy do Ośrodka Wczesnej Interwencji. Moje dziecko miało tam kompleksową
opiekę. Lekarz rehabilitant, rehabilitanci ćwiczący z dziećmi, psycholog,
logopeda, pedagog. Wszystko, czego dusza zapragnie i czego potrzeba, aby pomóc
dzieciom. Zaczęliśmy ćwiczenia. Wtedy dopadły mnie moje problemy zdrowotne.
Wykryto u mnie nowotwór. Trafiłam do szpitala na operację i leczenie.
Zostawiłam moje ukochane maleństwo na ponad miesiąc.
Wróciłam do mojego maluszka, jednak nie mogłam go podnosić przez co
najmniej 3 miesiące. Wtedy to zaczęliśmy spać razem. Był to dla mnie
szczególnie trudny okres, ponieważ dołączyły do tego jeszcze problemy rodzinne.
Na szczęście mogłam liczyć na moich rodziców i siostrę, którzy bardzo mi
pomogli. Podawali mi dziecko, nosili go, zajmowali się nim, żebym tylko mogła odpocząć. Siostra
zawoziła nas na ćwiczenia do OWI.
Z czasem doszłam do siebie. Mój synuś rósł. Stał się bardzo silny i dla
niego wyzdrowiałam. Trzeba było dziecku rozszerzyć dietę. Maksiu wciąż jadł z
piersi, bo mimo wszystko udało mi się utrzymać laktację. Zaczęliśmy wprowadzać
nowe pokarmy. Ciężko to szło, bo mały sporo ulewał, wręcz chlustał jedzeniem.
Ale była jeszcze ta pierś, przy której czuł się najlepiej.
Czas mijał. Synek rósł jak na drożdżach i mimo przeżyć rozwijał się
normalnie. Kiedy skończył 9 miesięcy, pojawiły się u niego drżenia główki,
bródki i rączek. Przestraszyłam się, bo wyglądało to dziwnie i powtarzało się
coraz częściej. Skonsultowałam się z neurologiem. Pani doktor bardzo mnie
przestraszyła, bo stwierdziła, że mój syn jest bardzo opóźniony w rozwoju,
wciąż ma niedowład (choć rehabilitanci twierdzili inaczej) i konieczne będzie
badanie rezonansem magnetycznym.
Znowu trafiliśmy do szpitala. Tym razem na oddział neurologii i na krótko,
tylko na badanie. Jednak znowu trzeba było dziecko uśpić. Czekaliśmy na wyniki
z niecierpliwością. Na szczęście wszystko wyszło w normie, tylko jakieś drobne
zwapnienia. Nie postawiono i w tym przypadku jednoznacznej diagnozy.
Zrobiono wtedy też Maksiowi dodatkowe badania, w których niestety wyszedł
podwyższony poziom kwasu metylomalonowego, co miałoby świadczyć o wrodzonej
wadzie genetycznej metabolizmu. Mogło być też efektem epilepsji…Zostaliśmy
skierowani do Centrum Zdrowia Dziecka, do Warszawy. Hmm no cóż, ten podwyższony
poziom kwasu metylomalonowego tłumaczyłby problemy z przyswajaniem pokarmów
innych niż mleko matki, no i te drżenia.
Byliśmy w szpitalu w Warszawie dwukrotnie, w kilkumiesięcznych odstępach.
Na szczęście te wcześniejsze podejrzenia nie potwierdziły się. Mam zdrowe
dziecko. Teraz nadrobiliśmy zaległe szczepienia i czekamy na bilans dwulatka,
ale co przeszliśmy, to nasze…
No to faktycznie przeszliście sporo...
OdpowiedzUsuńTrzymam za Was kciuki i życzę dużo zdrówka!
...Co NAS nie zabije, to NAS wzmocni...
dzięki ;)
UsuńO rany! Ale historia, Boże szok, że tyle przeszliście i jeszcze mleczko udało się utrzymać! Podziwiam jesteś bardzo dzielna i silna, Maksiu ma wspaniałą mamę, a mama ma cudowne zdrowe dziecko. Bardzo się cieszę, że Synek rozwija się prawidłowo mimo tego straszenia przez lekarzy. Ściskam.
OdpowiedzUsuńAż mnie ciary przeszły!! jesteś super dzielną mamą :D
OdpowiedzUsuńDzielna, waleczna mama. Cieszę się, że summa summarum wszystko jest dobrze jednak.
OdpowiedzUsuńja też się cieszę ;)
UsuńDzielna kobieto ! Kłaniam się nisko ! Ciarki ciarkami ale łzy mi lecą niesamowicie. Jak to dobrze że już po wszystkim !
OdpowiedzUsuńRany popłakałam się dosłownie:( Nie wyobrażam sobie co musieliście przejść:( A czy te drgawki ustąpiły? Czy powtarzały się w jakichś konkretnych sytuacjach? Pozdrawiam i mocno ściskam :*
OdpowiedzUsuńdrgawki były podczas przewijania, podczas zabawy, czasem Maksiu budził się, siadał na łóżku i trząsł się, ale na szczęście to już minęło...
Usuńkochana jesteś najwspanialszą mamą podziwiam cię. Buziaczki dla synka.
OdpowiedzUsuńMamakarolka
Nawet nie próbuję sobie wyobrażać co przeszłaś bo to niemożliwe. Cieszę się, że już wszystko jest w porządku i z całego serca życzę Wam by już wszystko było dobrze. Ucałuj tego swojego małego bohatera od innej mamy blogującej:)
OdpowiedzUsuńhehe dziękuję i przesyłam buziaki od Maksia ;)
Usuńw glowie się ne miesci co musieliście przejść! to powinieniem byc piekny Wasz czas, dobrze ze teraz jest wszystko ok! :)
OdpowiedzUsuńwspółczuje przeżyć, widzę, że nie tylko ja miałam przejścia...
OdpowiedzUsuńSkąd podwyzszony kwas MMA? juz spadł?! To możliwe?! O ile mi wiadomo czasem przy podawaniu wielkich dawek B12 spada. u nas niestety to nie działa.
OdpowiedzUsuńCzytalam z drzeniem serca. Jedtes wspaniala I bardzo silna!
OdpowiedzUsuń